Chyba każdego lokalnego patriotę takie tytuły jak powyższy, zaczerpnięty z wczorajszego wydania „Gazety Wyborczej”, cieszą. Mnie zaś w szczególny sposób, bo w różnych etapach pozyskiwania owych miliardów miałem okazję uczestniczyć. O Muzeum Ziem Zachodnich pisał już Tomek Styś, więc nie będę wdawał się w szczegóły. Wprawdzie w artykule wspomniano, że Zarząd Województwa Dolnośląskiego zatwierdził koncepcję muzeum dwa lata temu, ale nie wspomniano, że poprzedni. Obecny ideę MZZ, jak i wiele innych z różnych dziedzin (kultury: „Kamienne Piekło” w Gross-Rosen, gospodarki: Dolnośląska Agencja Współpracy Gospodarczej) odstawił na boczny tor lub pogrzebał. Gdyby nie minister Kazimierz Michał Ujazdowski o MZZ Dolnoślązacy mogliby zapomnieć.
O nowoczesnej sali koncertowej Andrzej Kosendiak opowiadał z zapałem od kiedy został doradcą Rafała Dutkiewicza. Oczywiście napadł mnie niemal natychmiast, gdy tylko zostałem marszałkiem. Potem była seria rozmów z Rafałem Dutkiewiczem, w wyniku których uzgodniliśmy, że jeśli mamy taką salę budować razem, to juz trzeba reorganizować instytucje muzyczne Wrocławia i tak je umocować, żeby w razie zmian politycznych w lokalnych, regionalnych czy centralnych władzach zapewnić im maksymalnie możliwą stabilizację. Tak więc nie tylko z powodów finansowych zrodziła się idea współprowadzenia różnych instytucji przez różne podmioty (w tym przypadku samorząd województwa, miasto i ministerstwo), ale przede wszystkim z powodów taktycznych. Porozumienia tak konstruowaliśmy, żeby zmiana dyrektora mogła nastąpić jedynie w „uzgodnieniu” pomiędzy stronami. Daje to dużą stabilność instytucjom, bo złego dyrektora wszyscy chętnie się pozbędą, a jeśli ten jest dobry, ale np. jakaś rządząca aktualnie w województwie, czy kraju partia szuka miejsca dla „swojaka”, to jest duża szansa, że przynajmniej jedna ze stron nie wyrazi na to zgody (tę taktykę stosowaliśmy potem w przypadku innych instytucji: Teatru Polskiego czy Muzeum Narodowego). W przypadku jednoczenia instytucji muzycznych, opierając się na doświadczeniach z łączenia szpitali, uparłem się jeszcze, że jak mamy cos łączyć, to niech robi to ta sama osoba (padło na Andrzeja Kosendiaka) i wszystko zakończyło się na Placu Wolności pieczętującym porozumienie „dęciem w trąby”, jak napisała krytyczna wtedy w stosunku do pomysłu i osoby dyrektora „ Gazeta Wyborcza”.
Równie dużo stresów i działań kosztowało nas pozyskanie dla Wrocławia i regionu Hali Stulecia. Skarb Państwa początkowo zgadzał się jedynie na sprzedaż udziałów miastu, bo chciał zarobić. Z tych pieniędzy Hala nie otrzymałaby nic. Była możliwość przekazania spółki samorządowi województwa, ale rozmowy, jakie prowadziło miasto i poprzedni zarząd utknęły w miejscu. Gdy zostałem marszałkiem sprawą Hali zajmował się mój partyjny kolega, ówczesny wiceprezydent Dawid Jackiewicz. Postanowiliśmy spróbować sprawę ruszyć. Za zgodą Rafała Dutkiewicza umówiliśmy się na renegocjacje porozumienia pomiędzy miastem a województwem. Dawid przygotował się chyba na podobne starcie, jak w negocjacjach z poprzednim zarządem, który chciał zachować większościowy pakiet udziałów, a miasto też chciało mieć większość. Pamiętam jego minę , kiedy zacząłem negocjacje od ... zaledwie 5 proc. udziałów dla samorządu województwa! Był tak zbity z tropu, że zaczął mnie namawiać, żebyśmy zostawili sobie znacznie więcej; w końcu doszliśmy do konsensusu: 20/80 dla miasta. A potem zaczęły się rozmowy w ministerstwie, pokonywanie przeszkód zupełnie niemerytorycznych (wtedy przecież przy władzy było SLD, a lokalni działacze tej partii w radzie nadzorczej Hali; trudno było oczekiwać od karpi, że będą działać na rzecz przyspieszenia świąt Bożego Narodzenia). Pierwszy z misją przejęcia Hali wyruszył do Warszawy chyba Rafał Borutko podlegało mu mienie, w celu zorientowania się w sytuacji. Tu-dygresja. Są różne sposoby załatwiania spraw. Czasem trzeba podjąć decyzję na szczycie władzy, ale czasem, szczególnie już na szczeblu wykonawczym, wiele zależy od decyzji szeregowego urzędnika; jak nie ma wielkiego nacisku szefów, to może sprawy nie puścić, żeby sobie nie robić kłopotów. Wtedy żeby mimo wszystko sprawę pchnąć trzeba do tego urzędnika jakoś dotrzeć. Nie chodzi oczywiście o żadną korupcję! Raczej o stworzenie korzystnej, przyjaznej atmosfery. Ten sposób załatwiania spraw określam mianem „na koniak” (jeśli ów urzędnik jest płci męskiej) lub „na czekoladki” (płeć żeńska). Najczęściej jest tak, że gdy już taki urzędnik złoży podpis, to uruchamia lawinę innych podpisów, bo nie wszystkim szefom chce się wszystko, co podpisują, czytać. Nie będę ujawniał na wszelki wypadek szczegółów w przypadku Hali Stulecia, wspomnę tylko, że bardzo przydały się dawne koneksje polityczne i operatywność Szymona Pacyniaka. Potem poszło już wszystko w miarę sprawnie.
W lobbowaniu połączeń drogowych, kolejowych i projektów związanych z nauką uczestniczyłem z przyczyn oczywistych to najważniejsze sprawy dla naszego regionu. Czasem było strasznie, czasem zabawnie, a czasem i tak, i tak. Pamiętam jedną z podróży, wracaliśmy wtedy chyba z Łodzi ze wspólnego spotkania z prezydentem Kropiwnickim i tamtejszym marszałkiem. Rafał Dutkiewicz spieszył się jeszcze do telewizji, więc najpierw było strasznie, gdy wiadomą trasą pędziła najczęściej lewym pasem czarna skoda, czyli my. Wszyscy zjeżdżali z respektem z drogi widząc czarną limuzynę z czterema facetami w białych koszulach, czarnych kamizelkach i ciemnych okularach (jechał z nami jeszcze Sławek Najnigier). Nie przyznam się publicznie, z jaką prędkością jechaliśmy, mogę jedynie stwierdzić, że jeśli podzieliło się ją na ilość jadących, to żaden z nas nie przekraczał dozwolonej. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Rafał porwał marynarkę i pobiegł do studia. Mnie ze Sławkiem, już bez nerwów i torsji, kierowca miał rozwieść do domów i wrócić po prezydenta. Jedziemy sobie spokojnie, a tu nagle telefon: wracajcie natychmiast! Okazało się, że Rafał przez pomyłkę założył marynarkę.... Sławka Najnigiera!
Paweł L. Wróblewski