Radni PO kupowali głosy? (KOMENTARZ)
Cel: odzyskanie większości w sejmiku dolnośląskim. Koszt jednego głosu: miejsce w radzie nadzorczej publicznej spółki. Już kilka dni temu napisała o tym „Gazeta Wyborcza Wrocław”. I co? I nic. Cisza. Dlaczego?
Informacja o kupowaniu głosów ukazała się na samym końcu tekstu „Wojna domowa w Platformie Obywatelskiej”. Opowiadał on o czwartkowej sesji sejmiku, na której rządząca Dolnym Śląskiem koalicja PO-PSL nie potrafiła zebrać większości, by powołać nowy zarząd województwa. Wszystko przez bunt pięciorga radnych PO przeciwko wymianie zarządu Andrzeja Łosia na zarząd Marka Łapińskiego.
Oto, co przeczytaliśmy w tamtym artykule:
„W klubie PO było gorąco. Jak się dowiedzieliśmy, zdenerwowany Jarosław Charłampowicz [szef klubu PO-PSL w sejmiku] postawił buntownikom ultimatum: albo głosujecie na Łapińskiego, albo wyrzucamy was z klubu.
Gdy groźba nie przyniosła skutku, próbowano skusić ich intratnymi propozycjami posad w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa. To też nie przyniosło efektu”.
Użyta w tym ostatnim akapicie forma „próbowano” nie wskazuje winnego. Acz kontekst opowieści każe domyślać się, że „kuszącym” mógł być Jarosław Charłampowicz.
Dziwi jednak brak jakiejkolwiek reakcji na tę informację. A przecież opisany w niej mechanizm nie różni się niczym od tego, co swego czasu ujrzeliśmy na tzw. Taśmach Beger. Wówczas cała Polska dowiedziała się, w jaki sposób PiS „kusi” posłów Samoobrony, by zdobyć ich poparcie. Padały oskarżenia o „korupcję polityczną”.
Dziś jest cisza.
Czy bierze się ona stąd, że kupowanie głosów w zamian za różne korzyści to praktyka stosowana powszechnie? W takim razie umówmy się, że montowanie większości w sejmiku (jakiejkolwiek - tej pod wodzą PO, lub tej firmowanej przez PiS) to zwykła licytacja, w której liczy się ten, kto da więcej. Ale wówczas mówmy o cenie poszczególnych głosów śmiało, otwarcie i publicznie. Niech sami radni chwalą się, że zagłosowali za tym lub innym układem, bo np. dostali miejsce w radzie nadzorczej dużej spółki lub państwowego funduszu.
Jeśli jednak jest to nienormalne, to rozumiem, że PO odetnie się od takich praktyk.
Swoją drogą, Platforma Obywatelska jest w głupiej sytuacji. Bo jeśli zbuntowani radni zdecydują się jednak poprzeć zarząd Łapińskiego, to zasadne będzie pytanie: co za to dostali?
Chyba że PO potępi „korupcję polityczną” i jej przejaw opisany w „Gazecie Wyborczej”. I tym samym otworzy pole dla poważnych, uczciwych, merytorycznych rozmów ze zbuntowanymi radnymi.
Ta sama uwaga dotyczy PiS, który również próbuje zmontować większość w sejmiku. No bo czym kusi radnych? Wielką przygodą, jaką jest praca dla dobra regionu?
Ryzyko jest takie, że jakikolwiek zarząd by teraz nie powstał, będzie nad nim ciążyło podejrzenie, iż zawdzięcza swoje istnienie jakiemuś aktowi „korupcji politycznej”.
No chyba że - powtórzę - uznamy kupowanie głosów za normalny przejaw uprawiania polityki. Obrzydliwy, ale pożyteczny. Jak produkcja parówek.